czwartek, 4 grudnia 2008

'If Mary dropped my baby girl tonight I would name her Rock'N'Roll'

Czasami zdarza się, że twoja cielesność dopada cię w sposób, który zdecydowanie nie jest dla ciebie przyjemny. Wtedy zdecydowanie silniej człowiek zdaje sobie sprawę, że nie ma kontroli nad własnym ciałem. Że to, co może z nim zrobić, to jest tak naprawdę okłamywanie rzeczywistości za pomocą mydła i depilatora, a najistotniejsze rzeczy dzieją się w tobie i tak samodzielnie, i nikt, nawet twoja własna macica, nie pyta cię o zdanie.

I nagle ze zdwojoną siłą dopadają cię te wszystkie strachy kobiece, które już nagle nie wydają ci się rozdmuchane i rozegzaltowane w momencie, kiedy dotyczą twojego podbrzusza... I to tykanie zegara, w tę czy w drugą stronę, tik-tak, tik-tak, powolne, niespieszne, tik-tak, tik-tak, w odwiecznie ustalonym rytmie praw fizyki, tik-tak, tik-tak, niezważające na twoje obgryzane w stresie paznokcie i niecierpliwe wyczekiwanie na krwiste rozgrzeszenie i odroczenie kary za złe, czy może raczej aż nieodpowiedzialne zachowanie. Tik-tak, tik-tak, czas odmierza karę.

Rozgrzeszenie tym razem przyszło. Katoliczka powiedziałaby w tym momencie "dzięki bogu"(!), ja stwierdziłam "qrva, co za ulga..."

Nie była to pierwsza taka sytuacja w moim życiu. Ale wcześniej było to zawsze w jakimś związku, gdzie można było się podzielić stresem i odpowiedzialnością. Tym razem wpakowałam się w tę akcję sama i nawet nie czułam, że powinnam tego faceta do tego wciągać. Nie czułam tego jako "naszego" problemu, bo "nas" nie ma i nie będzie. To był wyłącznie mój problem. Jego mógłby być ewentualnie, jakby faktycznie zapadł wyrok. Ale do czego czasu wiedziałam, że będę się czuć całkowicie i wyłącznie sama odpowiedzialna. Nie była to lekka świadomość.

Po raz pierwszy stanęła mi przed oczami wizja rzeczywistości, o którą nie prosiłam, której nie chciałam, i która nawet w najgorszych snach nie przeszła mi przez myśl... Że coś tak głupiego i przygodnego mogłoby nieodwracalnie pokrzyżować moje plany, zamiary i cele życiowe. Do tego zmuszając mnie do opcji, która jak dla mnie jest totalnie nieatrakcyjna, nie-moja, i nierozwijająca...

I podjęłam decyzję, co bym zrobiła. Tak, jestem pro-choice, i nigdy tego nie ukrywałam, i pewnie jakby było to legalne, to bym bez większych wyrzutów sumienia usunęła niechcianą ciążę. Nawet, jak nie jest legalne, to w Polsce przecież nie ma podziemia aborcyjnego, skoro wszyscy wiedzą, że za 2000-5000zł bez problemu znajdziesz lekarza, który aborcję wykona. Tylko co by to zmieniło, oprócz wpakowania się w długi?

Postanowiłam, że jeśli faktycznie wpadłam, to urodzę. W proteście. Niektórzy piszą protest-songi, niektórzy organizują protest-marsze, a ja bym miała protest-ciążę. Którą bym nagłośniła, pewnie pisałabym dużo o tym na blogu, łącznie z tym, że dzieciak po porodzie trafi do adopcji, bo ja go nie chcę. I że generalnie niechciana ciąża jest niefajna. I że sama powinnam mieć prawo decydować, czy jakaś zygota ma prawo pasożytować na moim organizmie dziewięć miesięcy, i mi do pewnego stopnia nieodwracalnie go zdeformować. Że państwo nie ma prawa odmawiać mi prawa do decydowania o sobie, skoro jestem na tyle dorosła i odpowiedzialna, by głosować i decydować o państwie właśnie. Że żaden z konserwatywnych, katolickich i patriarchalnych pseudo-samców z Wiejskiej nie ma prawa decydować o moim brzuchu, bo nie miał żadnego wpływu na zmianę jego stanu faktycznego. Podejrzewam, że polskie środowisko feministyczne i pro-choice skrzętnie przyjęłoby taki niecodzienny happening pod swoje skrzydła. I może w końcu zaczęła by się w Polsce porządna dyskusja o prawach reprodukcyjnych, w końcu z udziałem kobiet, w których kobiety byłyby słuchane i rozumiane, a prawodawstwo było women-friendly. Ale znając życie, marzenia ściętej głowy...

Tak, wiem, najlepiej by było, by prawo do aborcji było prawem martwym. By edukacja seksualna i dostępność środków antykoncepcyjnych była w Polsce taka, że aborcji po prostu nie byłoby potrzeby robić, bo by się wpadki praktycznie nie zdarzały. Tylko jak to powiedzieć w kraju, gdzie język został zawłaszczony przez KRK, dzieci są indoktrynowane w szkołach, gdzie przez 12 lat edukacji mają religię dwa razy w tygodniu, a nie ma miejsca w programach na porządną edukację seksualną, a nawet jak ją wkleją, to i tak nie różni się ona niczym od religii... Najlepiej jest zakłamywać rzeczywistość. Nastolatki nie uprawiają seksu, każda ciąża to dar od boga, aborcja to straszna rzecz dla kobiety (taa, akurat, metodą próżniową czy RU486 to zabieg mniej inwazyjny niż usunięcie zęba, a jeśli chodzi o emocje - to obstawiałabym ulgę i uwolnienie się niż jakieś tam poczucia wielkiej straty i niezastępowalnej pustki w życiu), aborcja to mordowanie nienarodzonych dzieci, a seks jest zły i nieczysty, szczególnie ten niezgodny z doktryną.

Na szczęście straszna wizja w mojej głowie nie musi się ziszczać. Trochę mi jej szkoda, bo była i mocna, i potrzebna, ale chyba egoistycznie stwierdzę, że lepiej, bardzo lepiej, że nie muszę tego planu wcielać w życie...

Kiedyś napiszę książkę, w której setki moich bohaterek będą realizować alternatywne scenariusze mojego życia, które (raczej na szczęście) nie doczekały się ich wybrania. I jak mi się to uda (w co szczerze wątpię, chyba, że dożyję emerytury), to zrobię tym skandal większy niż Masłowska i Anastazja P. razem wzięte...

wtorek, 2 grudnia 2008