wtorek, 20 stycznia 2009

Maybe

Maybe I should postpone some more things in life and find time to learn back how to cherish little moments that I have forgotten?
Moments like laying in the grass and staring at the sky, smelling the freshly baked yeast cake, flying a kite, swimming in a lake, making a snowman, listening to birds at dawn, discovering new worlds in miliions of books I still haven't read, talking the night away over a glass of wine and daydeaming without limits.
Maybe it's time to go back what I thought in Semptember about my life after the first graduation. Maybe it's time to take rest and to look from a distance at my planes, my wishes and desires.
There will be no second chance and there will never be a second life.
It's time to choose wise.

czwartek, 4 grudnia 2008

'If Mary dropped my baby girl tonight I would name her Rock'N'Roll'

Czasami zdarza się, że twoja cielesność dopada cię w sposób, który zdecydowanie nie jest dla ciebie przyjemny. Wtedy zdecydowanie silniej człowiek zdaje sobie sprawę, że nie ma kontroli nad własnym ciałem. Że to, co może z nim zrobić, to jest tak naprawdę okłamywanie rzeczywistości za pomocą mydła i depilatora, a najistotniejsze rzeczy dzieją się w tobie i tak samodzielnie, i nikt, nawet twoja własna macica, nie pyta cię o zdanie.

I nagle ze zdwojoną siłą dopadają cię te wszystkie strachy kobiece, które już nagle nie wydają ci się rozdmuchane i rozegzaltowane w momencie, kiedy dotyczą twojego podbrzusza... I to tykanie zegara, w tę czy w drugą stronę, tik-tak, tik-tak, powolne, niespieszne, tik-tak, tik-tak, w odwiecznie ustalonym rytmie praw fizyki, tik-tak, tik-tak, niezważające na twoje obgryzane w stresie paznokcie i niecierpliwe wyczekiwanie na krwiste rozgrzeszenie i odroczenie kary za złe, czy może raczej aż nieodpowiedzialne zachowanie. Tik-tak, tik-tak, czas odmierza karę.

Rozgrzeszenie tym razem przyszło. Katoliczka powiedziałaby w tym momencie "dzięki bogu"(!), ja stwierdziłam "qrva, co za ulga..."

Nie była to pierwsza taka sytuacja w moim życiu. Ale wcześniej było to zawsze w jakimś związku, gdzie można było się podzielić stresem i odpowiedzialnością. Tym razem wpakowałam się w tę akcję sama i nawet nie czułam, że powinnam tego faceta do tego wciągać. Nie czułam tego jako "naszego" problemu, bo "nas" nie ma i nie będzie. To był wyłącznie mój problem. Jego mógłby być ewentualnie, jakby faktycznie zapadł wyrok. Ale do czego czasu wiedziałam, że będę się czuć całkowicie i wyłącznie sama odpowiedzialna. Nie była to lekka świadomość.

Po raz pierwszy stanęła mi przed oczami wizja rzeczywistości, o którą nie prosiłam, której nie chciałam, i która nawet w najgorszych snach nie przeszła mi przez myśl... Że coś tak głupiego i przygodnego mogłoby nieodwracalnie pokrzyżować moje plany, zamiary i cele życiowe. Do tego zmuszając mnie do opcji, która jak dla mnie jest totalnie nieatrakcyjna, nie-moja, i nierozwijająca...

I podjęłam decyzję, co bym zrobiła. Tak, jestem pro-choice, i nigdy tego nie ukrywałam, i pewnie jakby było to legalne, to bym bez większych wyrzutów sumienia usunęła niechcianą ciążę. Nawet, jak nie jest legalne, to w Polsce przecież nie ma podziemia aborcyjnego, skoro wszyscy wiedzą, że za 2000-5000zł bez problemu znajdziesz lekarza, który aborcję wykona. Tylko co by to zmieniło, oprócz wpakowania się w długi?

Postanowiłam, że jeśli faktycznie wpadłam, to urodzę. W proteście. Niektórzy piszą protest-songi, niektórzy organizują protest-marsze, a ja bym miała protest-ciążę. Którą bym nagłośniła, pewnie pisałabym dużo o tym na blogu, łącznie z tym, że dzieciak po porodzie trafi do adopcji, bo ja go nie chcę. I że generalnie niechciana ciąża jest niefajna. I że sama powinnam mieć prawo decydować, czy jakaś zygota ma prawo pasożytować na moim organizmie dziewięć miesięcy, i mi do pewnego stopnia nieodwracalnie go zdeformować. Że państwo nie ma prawa odmawiać mi prawa do decydowania o sobie, skoro jestem na tyle dorosła i odpowiedzialna, by głosować i decydować o państwie właśnie. Że żaden z konserwatywnych, katolickich i patriarchalnych pseudo-samców z Wiejskiej nie ma prawa decydować o moim brzuchu, bo nie miał żadnego wpływu na zmianę jego stanu faktycznego. Podejrzewam, że polskie środowisko feministyczne i pro-choice skrzętnie przyjęłoby taki niecodzienny happening pod swoje skrzydła. I może w końcu zaczęła by się w Polsce porządna dyskusja o prawach reprodukcyjnych, w końcu z udziałem kobiet, w których kobiety byłyby słuchane i rozumiane, a prawodawstwo było women-friendly. Ale znając życie, marzenia ściętej głowy...

Tak, wiem, najlepiej by było, by prawo do aborcji było prawem martwym. By edukacja seksualna i dostępność środków antykoncepcyjnych była w Polsce taka, że aborcji po prostu nie byłoby potrzeby robić, bo by się wpadki praktycznie nie zdarzały. Tylko jak to powiedzieć w kraju, gdzie język został zawłaszczony przez KRK, dzieci są indoktrynowane w szkołach, gdzie przez 12 lat edukacji mają religię dwa razy w tygodniu, a nie ma miejsca w programach na porządną edukację seksualną, a nawet jak ją wkleją, to i tak nie różni się ona niczym od religii... Najlepiej jest zakłamywać rzeczywistość. Nastolatki nie uprawiają seksu, każda ciąża to dar od boga, aborcja to straszna rzecz dla kobiety (taa, akurat, metodą próżniową czy RU486 to zabieg mniej inwazyjny niż usunięcie zęba, a jeśli chodzi o emocje - to obstawiałabym ulgę i uwolnienie się niż jakieś tam poczucia wielkiej straty i niezastępowalnej pustki w życiu), aborcja to mordowanie nienarodzonych dzieci, a seks jest zły i nieczysty, szczególnie ten niezgodny z doktryną.

Na szczęście straszna wizja w mojej głowie nie musi się ziszczać. Trochę mi jej szkoda, bo była i mocna, i potrzebna, ale chyba egoistycznie stwierdzę, że lepiej, bardzo lepiej, że nie muszę tego planu wcielać w życie...

Kiedyś napiszę książkę, w której setki moich bohaterek będą realizować alternatywne scenariusze mojego życia, które (raczej na szczęście) nie doczekały się ich wybrania. I jak mi się to uda (w co szczerze wątpię, chyba, że dożyję emerytury), to zrobię tym skandal większy niż Masłowska i Anastazja P. razem wzięte...

wtorek, 2 grudnia 2008

środa, 17 września 2008

wielka double piramida z książek na biurku zrobiła w nocy jebut

to, co nią było jeszcze wczoraj leży w efektownym, rozłożystym wachlarzu, inkrustowane gdzie nie gdzie paciorkami kawałków biżuterii pociągniętej na podłogę wczorajszym kataklizmem biurkowym, zdobiącymi krajobraz po burzy niczym muszelki plażę po sztormie.

aż żal sprzątać.

poniedziałek, 4 sierpnia 2008

czytadło

po raz pierwszy od nie-pamiętam-kiedy zaczęłam czytać książkę, która nijak nie jest związana z tym, czym się zajmuję akademicko-naukowo-zajęciowo (czy jakoś tak). I zaczęłam się zastanawiać, kiedy ostatnio czytałam coś tylko i wyłącznie dla hedonistycznej przyjemności obcowania ze słowem pisanym (patrząc na stosunek czytających do oglądających niedługo ta rozrywka stanie się także poniekąd perwersyjna). I wyszło mi, że w boże narodzenie. Choć nie jestem pewna, czy to się liczy, bo czytałam po angielsku, czyli jednak jakiś utylitaryzm dostrzec w tym można było... No, ale cóż poradzić, jak człowiek się na jakieś dzieło napali, a żadne z polskich wydawnictw nie pokusiło się jeszcze o wydanie tego po polsku? (notabene, czytałam 'Wicked' Gregory'ego Maguire)

Więc po ośmiu bez mała miesiącach w końcu znowu udało mi się znaleźć chwilkę, którą nie poświęciłam ani prasie, ani Fachbucher. Dostałam od mamy na imieniny (eh, katolickie wtręty w życiorysie, nigdy się człowiek tego nie pozbędzie...) czytadło. Nieskomplikowane, naiwne romansidło, wprawdzie bez arlekina, ale spokojnie mogłoby się tam znaleźć. I... nie zdzierżyłam :)

Dla odreagowania sięgnęłam po klasyka. Przy beletrystyce zostałam, żeby sobie statystyki jednak trochę poprawić. Ale tym razem to faktycznie jest literatura piękna. I ja jednak uwielbiam Kunderę, w każdej postaci. A romansidła niech stoją i zbierają kurz. Przynajmniej do czegoś się przydadzą.